Lasek

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Konkurs


Na fecebook'u natrafiłam na świetny konkurs. Zawsze brałam udział w szkolnych, ale warto byłoby zacząć działać na własną rękę. Toteż zaczęłam pisać  i postanowiłam zobaczyć jak to z tym będzie. Konkurs macie tutaj: http://www.dziuplatropicieli.pl/regulamin-konkursu.html




Włamywacz
Szła wąskim pasmem leśnej ścieżki, prawdopodobnie wydeptanej przez zwierzęta. W puszczy było mokro i chłodno, a nawet długa peleryna w pełni nie chroniła przed klimatem nadchodzącej zimy. Jeden z kosmyków jej rudej czupryny znów zahaczył o jedną z wystających gałęzi. Ze złością wyrwała się z objęć niechcianego zielska. Poprzednim razem przysięgła, że albo powycina wszystkie gałązki w tym diabelskim lesie, albo swoje włosy. Jednak długie, bursztynowe loki cieszyły się aprobatą pośród chłopców w jej miejscowości, toteż wolałaby powyrywać wszystkie drzewa w lesie. Zgrzytnęła zębami ze złością, bo każdy niepożądany ruch kończył się hałasem, co zdecydowanie nie było dziewczynie na rękę. Przykryła głowę kapturem, mając nadzieję, że to choć trochę powstrzyma hałas, jaki wiązał się z łamaniem gałązek zaczepionych o jej włosy. Mimo, że las pełen był  dziwnych i dość głośnych dźwięków, dziewczyna wolała nie ryzykować.
Nagle usłyszała wycie. Na początku się przestraszyła, ale zaraz potem uświadomiła sobie, że wilki, które były najprawdopodobniej „autorami” przeraźliwego jęku nic jej nie zrobią. Nie mogą, nie mają prawa. A nawet gdyby mogły, nie zdołałyby. W końcu jest Włamywaczem. A Włamywaczy nikt nigdy nie atakuje. Zaatakował raz i to była nauczka dla wszystkich innych.
 Położyła smukłą, bladą dłoń na srebrnej rękojeści  sztyletu, który „dostała” od Jego Jasności. Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła w myślach  grymas na twarzy młodego książątka, kiedy ścigana przez kilku zbrojnych wraz z psami, uciekała do lasu, śmiejąc się w niebogłosy. Bo gdy tylko ta dziewczyna przekraczała granice puszczy, stawała się niepokonana, niewidoczna i praktyczni niezniszczalna.
Przysiadła na chwilę na jednym z kamieni pod wysoką brzozą. Jak się spodziewała, był cały mokry i zimny, ale nie miała na co narzekać. Wszędzie dookoła aż roiło się od pijawek. Wyciągnęła z torby chleb, po czym zaczęła beznamiętnie przeżuwać kawałek czerstwe pieczywo. Od trzech dni nie miała nic porządnego do jedzenia w ustach. Bukłak z wodą został opróżniony już po trzech dniach wycieńczającej wędrówki, jednak w wilgotnym lesie wody jej nie brakowało. Jeden z gatunków drzewa o dużych liściach w kształcie mis świetnie zastępował zapas wody w jej torbie i rósł praktycznie wszędzie. Teraz stanęła pod tym właśnie drzewem i przechyliła jeden z liści. Jak się spodziewała, misa pełna była wody. Cudowny płyn popłynął do ust dziewczyny, na jej brodę, szyję i policzki. Ta wzdrygnęła się, ponieważ woda była strasznie zimna. Ponownie spoczęła na kamieniu. Zbliżała się noc, więc nie warto było ruszać dalej. Mogła wykorzystać Blask sztyletu, ale wolała nie ryzykować. Noc to niebezpieczna pora. Dla każdego . Tym bardziej dla mieszkańca tego Kraju.
Noc to pora diabłów. Nikt wtedy nie był bezpieczny. Czart wychodził ze swej nory, okrywając cały świat czernią. Od wieków powtarzano powiedzenie „Czartem ten, kto w ciemności bezpieczny”. Stąd wywiodło się inne „Niech będzie ci dane zło nocą”. Dziewczyna zauważyła, że wraz z zachodem słońca całe życie w lesie cichło. Skowyt wilków już nie szarpał jej nerwów. Wietrzyk zastygł w miejscu. Jedyne co pozostało to drzewa. Nadal stały, wygięte w swoich groteskowych pozach. Wyciągnięte w marsowych gestach ramiona sięgały po swoje ofiary, jak zaczajone w ciemnościach potwory. Tylko one nie spały. Tylko one stały po stronie diabłów, pomyślała dziewczyna. I jak na razie ona. Owinęła się płaszczem, oparła głowę o torbę i zasnęła, poskromiona przez noc.
***
Najpierw na jej policzek wkradł się malutki promyczek. Później cień kaptura całkowicie został odsłonięty. Nastał dzień, a wraz z nim szansa do działania. Dziewczyna najpierw delikatnie, niewidocznie otworzyła prawe oko. Dookoła chyba nikogo nie było. Nadal zachowując pozory snu, obróciła lekko głowę, pomrukując coś, jak przez sen. Wygląda na to, że nikogo nie ma. Zerwała się z ziemi szybkim ruchem i obróciła dookoła. Nic. Jednak zdziwiła się, widząc białe smugi na źdźbłach trawy. Przymrozek. Jest źle…
Nie tracąc czasu na jedzenie czy obmycie twarzy z kurzu i pyłu, ruszyła w dalszą wędrówkę. To cud, że nie zamarzła w nocy. W dzień była teraz niewiele bezpieczniejsza, jeżeli zaczęła się zima. Szła miarowym krokiem, nawet już nie próbowała powstrzymać towarzyszącego jej hałasu. Ostrożność musi być zsunięta na drugi plan, jeżeli ma dotrzeć na miejsce na czas. Szkoda marnować czas na to, by sprawdzić, czy zagraża jej niebezpieczeństwo. Oczywiście, że tak. Dlatego musiała stąd natychmiast uciec.
Trafiła tam po dwóch dniach wędrówki. Prawie nic nie jadła, czasem tylko upiła kilka łyków wody. Jak przystało na wytrawnego Włamywacza, pozostała na obrzeżach wielkiej polany. Zza drzew obserwowała połać przykrytą pożółkłą trawą, która już niedługo miała się stać polem być może najważniejszej bitwy w dziejach Kraju. Bitwy, której nikt nie miał zobaczyć. I której nie ujrzała żadna para nawet najczujniejszych oczu. Tak przynajmniej mówiły pozory. Włamywacz spojrzał w niebo. Słońce było zawieszone wysoko nad ziemią. Jeszcze wcześnie. Według informacji, które starannie zbierano i powtarzano przez Włamywaczy w całym Kraju, walka miała nastąpić o zachodzie słońca. Dziewczyna szybko zorientowała się dlaczego: pozostanie czas, by zwycięzca mógł uciec i chronić się zanim nadejdzie noc. Natomiast szczątki pokonanego pogrążą się w mrokach nocy, będą walały się po zaświatach pozbawione nadziei na godny pochówek. Pretendenci do władzy właśnie takimi bzdurami zawracali sobie głowę najbardziej: honor, lud, wiara…
Jako Włamywacz, istota przywykła do kręcenia i kombinowania, dziewczyna zostawiała takie zabobony rycerzom. Czy kto widział kiedy honorowego Włamywacza?! Oni wchodzą po cichu, otwierają zamki zdobytymi kluczami, biorą ile im do głowy lub kieszeni wejdzie. Po cichu przychodziła i wychodziła. Wiedzieli o niej tylko ci, którym się przedstawiała. Profesja ta nie była do nauczenia. Pewna grupa ludzi po prostu się nimi stawała. Poprzez charakter, umiejętności przystosowane do trybu życia. Nikt nie wiedział, ilu Włamywaczy czai się w Krainie. Na pewno jednak mniej ich było niż się spodziewacie. W końcu cały czas koś włamuje się i wychodzi  z cenną informacją lub bransoletą w ręce. Za darmo. Jednak cały czas również Włamywacze są przyłapywani i skazywani. Co znaczy, że nie są prawdziwymi Włamywaczami, bo on nigdy nie daje się złapać. Każdy z nich działał sam i o innych nie wiedział nic. Mogłoby stu Włamywaczy przejść ulicą- nikt by się nie zorientował. Nie lubili, gdy ktoś się im kręcił u nogi. Mawiano „Jeden może przekręcić klucz. Do wywarzenia drzwi potrzebny jeden. Do kradzieży jeden wystarcza. Kłopoty tylko we dwóch."

Teraz patrzyła na rozległą łąkę, szare niebo i rozpościerającą się w oddali ścieżkę. Pierwszą drogę, na której postawi nogę morderca, pomyślała dziewczyna. Usiadła na szarym kawałku skały, oparła plecy o drzewo. Teraz pozostaje tylko czekać do wieczora. Nie mogła zasnąć, bo od razu by ją zobaczyli. A cała sztuka polega na tym, by załatwić całą sprawę po cichu. Tak jak zawsze: zrobić swoje i powrócić w przyjemne macki cienia. I tak całe życie. Czekała, czekała. Jak całe swoje życie.
Gdy już miała się zbierać, by rozejrzeć się za nimi po okolicy, pojawili się. Oboje przywdziali pełne zbroje. Obu okrywały również peleryny. I jeden i drugi trzymał w ręku wielki miecz. Oho, zaczyna się. Schowała się za drzewa. Z odległości stu metrów nikt jej nie powinien zobaczyć, jeżeli nie będzie się zbytnio wychylać. Położyła się na ziemi i lekko tylko wychylając głowę dodatkowo maskowaną kilkoma krzaczkami i leśnym runem, przyglądała się rycerzom. Mówili głośno, więc gdy dobrze nastawiła uszu mogła usłyszeć strzępki ich rozmowy.
-A więc jednak nie stchórzyłeś!- zakrzyknął William. James tylko nieznacznie pokręcił głową. Spod płaszcza wyciągnął owinięte w białą chustę zawiniątko. Dziewczynie zabłyszczały oczy. Nie wierzyła w żadne opowieści. Wierzyła w fakty. A fakty mówiące o tym klejnocie doprowadziły ją aż tutaj. Przełknęła ślinę. Czekaj cierpliwie, mówiła sobie. Już nie mogła się doczekać, kiedy pogładzi klejnot palcem, kiedy wsunie go do kieszeni i zniknie w nocy.
-O, a w dodatku udało ci się przynieść mi z powrotem moją własność.- rzucił pierwszy z książąt. Drugi natomiast wzruszył tylko ramionami.
-Mam dość honoru, by dotrzymać obietnicy i zadbać o wspólne dobro królestwa.- powiedział spokojnie, lecz głośno. Dziewczyna bez problemu mogła zrozumieć jego słowa. James rzucił zawiniątko wprost pod nogi Williama. Książę podniósł owy pakuneczek .  Wychyliła głowę, już nawet nie próbując się kryć. Coś błysnęło, a potem znikło w rękach mężczyzny. Od razu schowała się za zaroślami. Błąd: poruszyła gałązkami, co zwróciło uwagę Jamesa. Przyjrzał się zagajniku rosnącego niedaleko pola bitwy.
To było jak trzask pioruna. Ledwo książę odwrócił głowę, rozdziawił usta i wybałuszył oczy. Po czym padł na twarz, wprost w zmarzniętą ziemię. Z jego pleców sterczała strzała z czerwonych lotkach. Krzyknęła cicho. Kolejny błąd: William spojrzał w jej stronę. Podszedł kilka kroków. Nie śmiała nawet się poruszyć, chociaż była w prawie odsłoniętej pozycji. A książę podchodził coraz bliżej. Dziewczyna mimo strachu zauważyła, że z drzew po drugiej stronie łąki wyłonił się okryty czarną peleryną mężczyzna z łukiem w ręku.
-Panie, nie trwoń czasu! Za chwilę zajdzie słońce i nie będziesz miał czasu, by wrócić do Kalisden.- zakrzyknął łucznik. William odwrócił się z podejrzaną miną. Jeszcze raz przyjrzał się kryjówce Włamywacza, jednak tylko machnął ręką i zwrócił się do swego człowieka.
- Ja nie będę miał czasu? To znaczy, że ty nie jedziesz?- spytał ze złością w głosie książę. Łucznik skinął głową.- Mam z TYM jechać sam przez połowę kraju? W każdej zabitej dechami wioszczynie może czekać stu Włamywaczy takich jak ty, zaczajonych na Skarb.
Włamywacz! Niesamowite, pomyślała dziewczyna. William musiał naprawdę sporo dać w łapę tej szui, by mu pomogła. James był bardziej pobłażliwy i mniej trzymał się przepisów, co ułatwiało życie Włamywaczom. Teraz może być trudniej, pomyślała. Przeklinała w duszy przekupnego złodzieja. Poświęcił wszystkich jemu podobnych, żeby samemu zarobić. Co prawda Włamywacze nie dbają o innych, pracują sami. Tymczasem porzuciła myślenie o bezdusznym Włamywaczu i patrzyła, co też William wyprawia. Wyjął z kieszeni zawiniątko i zaczął się rozglądać. Wreszcie podszedł do jednego z drzew. Schował Skarb w dziupli, tuż nad ziemią. Położył przy dziurze kilka gałązek i odszedł.
-Co o tym myślisz, Andrew?- spytał Włamywacza. Nie otrzymał jednak odpowiedzi.- Andrew! Andrew?- Odwrócił się. Jednak zanim nikogo nie było. Włamywacz jakby rozpłynął się w powietrzu. Na twarzy Williama zawitała wściekłość.- Przeklęty złodziej!
Popatrzył w stronę zachodu. Już niedługo noc. Machnął ze złością ręką, wsiadł na konia i pogalopował w stronę najbliższej wioski, uciekając przed nocą. Dziewczyna widząc to, zaraz uświadomiła sobie, że też musi już iść. Weszła głębiej do lasu, owinęła się płaszczem, a jej głową zawładnął sen o wielkim Skabie.
***
Obudziła się, gdy tylko promienie słońca posmagały jej policzki. Zerwała się na nogi ze sztyletem pod ręką. Co teraz? Przypomniała sobie ostatni wieczór: dwaj książęta, strzała, Skarb… Skarb!
Popędziła w stronę drzewa, w którym, jak się jej zdawało, William schował Klejnot. Nienaturalnie ułożone gałązki jakby wskazywały to miejsce. Odrzuciła je na bok i włożyła rękę do dziupli. Jest. Wyciągnęła stamtąd zawiniątko. Jest. Przełknęła ślinę. Jest. Ma TO w dłoni… Sięgnęła do supełka związującego tobołek. Przez nerwy nie mogła go rozplątać. Szarpała się coraz bardziej zawzięcie. Paczuszka wypadła jej z rąk, rzuciła się pod nią na ziemię. Trzymała TO w rękach. Nagle poczuła coś zimnego pod szyją. To szło coraz wyżej, wyżej. W absolutnej ciszy.
- Te lepkie łapki mogłyby już puścić mój Skarb.- wycedził głos. Dziewczyna uśmiechnęła się. W następnej chwili już była na nogach, w lewej ręce trzymając długi sztylet, w prawej zawiniątko. Przed nią stał Andrew. Z jego prawej ręki ciekła krew, a długi miecz leżał półtora metra od niego. Z powodu srebrnego ostrza dociśniętego do jego gardła trzymał głowę wysoko.Kaptur jednak wciąż osłaniał jego oblicze.  W mniej niż sekundę machnęła sztyletem przy jego szyi. Mężczyzna krzyknął cicho ze strachu. Sznurek przetrzymujący pelerynę został przecięty, płaszcz opadł na ziemię. Teraz mogła mu się lepiej przyjrzeć. Jasna cera, niedbale ogolona broda, ciemne oczy w ładnej oprawie. Miał na oko dwadzieścia pięć lat. Średniego wzrostu, jednak niska dziewczyna sięgała mu zaledwie do ramion. Gdyby nie ten złamany nos…
- Skarb należy do mnie.-powiedział po chwili. Dziewczyna parsknęła pobłażliwie.
- Najwyraźniej jesteś ślepy, więc wszystko ci opiszę. Nie masz broni pod ręką, a ja mam. I to pod twoją szyją. A w drugiej ręce trzymam skarb. Więc powiedz mi proszę, jakim cudem Skarb jest twój.- Uśmiechnęła się uroczo i o dziwo, całkiem szczerze.
- No więc głupiutkiej dziewczynce trzeba wszystko tłumaczyć…- westchnął i już miał zacząć wywód dla głupiej dziewczynki,  kiedy ta głupia dziewczynka  wysyczała, nadal z uśmiechem na ustach:
-Pamiętaj, że to ja trzymam nóż….- uśmiechnęła się, a on odwzajemnił wyszczerzenie zębów, jakby ostrze przy jego gardle w ogóle mu nie przeszkadzało.
-Jakoś musiałem cię nazwać, a że nie wyjawiłaś mi swego imienia…- wzruszył ramionami. Uśmiech z ust dziewczyny znikł. Zaledwie jedna osoba na świecie wiedziała, jak ma na imię. I wolała, żeby tak pozostało.
- Mów do mnie, jak ci się podoba. Mi bez różnicy.- odpowiedziała, wzruszając ramionami.  Sztylet przy tym manewrze odrobinkę się poruszył.
- W takim razie zechciej, droga Cornelio odsunąć to żelastwo, to pogadamy.- rzekł. Dziewczynie zadrżała ręka. Zaraz potem sięgnęła po sznur do kieszeni. Musiała przez to odrzucić Skarb. Następnie spętała mu ręce i odrzuciła jego miecz daleko w krzaki. Usiedli na ziemi, a dziewczyna od razu sięgnęła po broń. Andrew uśmiechnął się na ten widok, po czym zaczął.
-Nie musisz się tak trząść, małą Cornelio, kobiecie krzywdy nie wyrządzę.-zaśmiał się, patrząc na masywny sztylet trzymany w jej dłoni. Dziewczyna parsknęła.
-Jesteś Włamywaczem. Twoje obietnice i zasady są jak trzecie słońce. piękne, ale nie istnieją.A teraz wykwilisz mi wszystko o tym Skarbie...- wysyczała, obracając nóż w ręce.Andrew tylko wzruszył ramionami. Uśmiech znikł z jego ust.
-Jak rozumiem, Cornelio zależy ci na Skarbie ze względu na jego wartość, że tak powiem… pieniężną. Jesteś Włamywaczem, prawda?- spytał. „Cornelia” zawahała się przez chwilę, po czym skinęła głową. Nie było sensu tego ukrywać. Zaraz jednak dodała swoje trzy grosze:
-I teraz ja będę miała przez ciebie ciężej. James nawet palcem nie kiwnął na kradzieże i morderstwa. Teraz nie będzie takiej sielanki.- łypnęła na niego, a on roześmiał się.
-Cornelio, Cornelio, Cornelio… To czy będziesz miała gorzej czy lepiej zależy od samej ciebie. Jak już mówiłem, dla ciebie ten Skarb ma wartość materialną. Ale nie tylko taką posiada. Ten, kto jest w posiadaniu tego Skarbu rządzi Krainą. Jednak, by go posiąść nie wystarczy go wziąć do ręki.  Klejnot zmienia właściciela, jeżeli jego poprzednik zginie z ręki nowego. Ja zabiłem Jamesa, więc Skarb należy do mnie. I jest mi posłuszny. Jeżeli będę trzymał go w ręce i rozkażę mu wskrzesić ogień, on to zrobi. Jeżeli ty to zrobisz, Skarb nie zareaguje. Więc szkoda byłoby go tak po prostu sprzedać, jeżeli można rzucić cały świat na kolana…- popatrzył jej w oczy. Dziewczyna  zastanowiła się chwilę. Zaraz jednak na jej twarzy pojawił się uśmieszek.
-Ale równie dobrze mogłabym cię zabić, zamiast oddawać ci Skarb.-stwierdziła, po czym wykonała młynek sztyletem trzymanym w dłoni. Andrew nie odzywał się. Jednak w jego oczach widziała strach. Zdała sobie sprawę, że to mógł być jej strach. Nigdy w życiu nie zabiła bezbronnego człowieka. A przynajmniej nigdy, kiedy nie musiała. Nie mogła z zimną krwią zamordować spętanego człowieka. Andrew jakby czytał w jej myślach.
-W takim razie zabij mnie.- powiedział cicho. Ręka jej zadrżała. Nie mogła tego zrobić.Pokręciła głową, po czym wbiła ostrze w zimną ziemię. Andrew popatrzył na to, po czym stwierdził:- Więc proponuję inne rozwiązanie. Wymagające niewielkiego poświęcenia, ale potem i tak oboje na tym skorzystamy. Ja mam władzę, ty masz Skarb. Proponuję, żebyś została moją żoną.
Dziewczyna o mało się nie zachłysnęła. Roześmiała się mu w twarz.
-Twoją żoną? Panie, daj pan sobie na wstrzymanie! Znam cię od pięciu minut.-Potem zaczęła się donośnie śmiać, jednak Andrew cały czas pozostawał niewzruszony niczym głaz.Widząc poważną minę Andrew, zaczęła się zastanawiać.
-Posłuchaj, wiem, że William nie jest tak pobłażliwy dla Włamywaczy.Wybije nas co do nogi, dopilnuje tego. Przez ostatnie dziesięć lat szczególnie wdali mu się we znaki. jeśli dasz mi Skarb, zapewnię ci życie,o jakim do tej pory mogłaś tylko pomarzyć.A ja dostanę swoją władzę. Czyli oboje na tym skorzystamy. ?Oczywiście zapewniam jedynie oficjalne małżeństwo. Nie obchodzi mnie co, ani z kim robisz.
Dziewczyna zaczęła się zastanawiać.W sumie, to nic nie zmieni, a władza Włamywacza zostanie podzielona. Poza tym bycie królową ma swoje zalety. A i przysięgi wierności i posłuszności nie ma zamiaru się trzymać, jak zresztą każdej. Pozostawał jedna kwestia.
- Coś ty za jeden? Przydałoby się wiedzieć za kogo się wychodzi. W końcu w ciągu następnych paru lat będziemy musieli się znosić.- spytała, po czym podeszła do niego i rozcięła więzy. Andrew rozmasował obolałe nadgarstki, a tymczasem „Cornelia” zagwizdała w stronę drzew. Z zarośli wychynął bułany andaluzyjczyk. Podbiegł lekko do dziewczyny i trącił ją lekko pyskiem. Ona uśmiechnęła się i pogładziła go po aksamitnych chrapach. Chłopak przyglądał się tej scenie z uśmiechem, acz i ze zdziwieniem- skąd mogła wiedzieć o jego koniu? Dziewczyna, której właśnie przed chwilą zaproponował małżeństwo, wydawała się sympatyczna, a przy tym ciekawa. Ona tymczasem sięgnęła do juków i wydobyła stamtąd wodę, którą rzuciła mężczyźnie.
-Jak się wabi?- spytała, tuląc koński łeb do swojej głowy. Andrew otarł usta i podał bukłak dziewczynie.
- Horyzont. A co do twojego wcześniejszego pytania, to i tak już sporo wiesz. Nazywam się Andrew Rollins, jestem Włamywaczem, noszę łuk, ale wolę miecz, mam dwadzieścia sześć lat. Pierwszy raz coś ukradłem w wieku sześciu lat. Mam córeczkę. Nazywa się Carmen, po matce. Ma dwa latka.-  mówił cicho. Z każdym jego słowem dziewczyna coraz bardziej się do niego przekonywała. Chociaż znała odpowiedź, zapytała:
-Co się stało z jej matką?
Andrew nie odpowiedział, popatrzył jej w oczy.
-Aha...- mruknęła cicho. Miała przed sobą człowieka okrytego żałobą.To było coś dziwnego, niepowtarzalnego.
 Mimo, że jego celem była władza, obrał sobie inny, trudniejszy do zdobycia. Mianowicie Cornelię. Rozmawiali zaledwie kilka godzin, a już był nią oczarowany. Od kilku lat do nikogo się nie odezwał, jeśli nie liczyć zleceniodawców, albo krótkiego zdania " Mów, co wiesz" , wypowiadanego ze sztyletem przyciśniętym do gardła ofiary.

-Kiedy po raz pierwszy coś ukradłaś?- spytał Andrew. Dziewczyna zmarszczyła czoło w zamyśleniu.Poruszała przy tym wargami.
-Może cztery, czy pięć lat. Baba nieźle mi za to dopiekła.Miałam całe podbite oko. Nienawidziłam tej baby z sierocińca, zawsze robiłam jej na złość, wtedy też. Potem cały czas kradłam, a ona wciąż mnie biła. czasami uciekałam, czasami dostawałam. Wreszcie uciekłam z sierocińca.
Andrew zmarszczył czoło.
-Mieszkałaś w sierocińcu? Co z twoimi rodzicami?- spytał. Dziewczyna uśmiechnęła się na jego wścibskość.
- Porzucili mnie,kiedy miałam trzy lata. Ojciec trafił do paki, matka zostawiła mnie na ulicy. Ktoś mnie podrzucił do domu pani Louis. Louis była miła,ale niestety umarłą po kilku latach, a w jej domu zaczęła się rządzić jej sistra.Nie tylko ja wtedy uciekłam.- mówiła cicho, łapiąc się za krzesiwo, przy okazji zgarniając suche patyki leżące dookoła. Andrew rzucił się jej do pomocy, wyjął krzesiwo z jej dłoni. Ona podziękowała uśmiechem i usiadła, kontynuując swoją opowieść.
-Ponoć miałam jakiegoś brata. Chciałam go odnaleźć, włamywałam się do znajomych moich rodziców,ale oni albo kłamali, albo mnie przeklinali. Po kilku latach znalazłam jego grób. Na nagrobku pełno było napisów "Przeklęta świnia', "obyś się smażył w piekle"  i tego rodzaju rzeczy.Wtedy byłam wściekła... nienawidziłam wszystkich, którzy mnie tam wysłali,nienawidziłam mojego brata,który mnie opuścił.- ucichła. Nic już nie mówiła. Andrew wreszcie uporał się z ogniskiem. Malutkie płomyczki lizały łapczywie sporą kupkę drewna, sięgając co po raz  większe gałęzie. Mężczyzna popatrzył na "Cornelię".
-I co zrobiłaś?- spytał,poganiając ją. Dziewczyna uniosła głowę. Miała marsową, poważną minę. Jej usta wygięły się w pałąk, oczy zaszkliły się w blasku ognia, brwi ściągnęły w gniewną kreskę.
-Wyryłam na jego grobie przekleństwo... a potem... potem....-znów ucichła. Andrew popatrzył na nią. Na jej sztylet. Na jej minę. Już wiedział. I nie chciał nawet o tym słyszeć, ale ona wypowiedziała te słowa, zanim zdążył ją uciszyć.
-Zabiłam wszystkich. Każdego, kto powiedział mi choć słowo o moim bracie.  Każdego, kto choćby pokazał mi drogę do takiego rozczarowania. Ktoś chciał mnie przebłagać, powiedział o Skarbie. Jego jedynego oszczędziłam. Jednak, kiedy informacja raz ujrzy światło dzienne,już na zawsze jest nim oświetlona. Dwa tygodnie później ten człowiek już nie żył,a ja właśnie przekraczałam próg portowej tawerny. Tyle.
 Zapadła cisza. Bardzo długa. Dziewczyna bez skrępowania sięgnęła do zapasów Andrew. Zdjęła siodło z przemęczonego Horyzontu, pogłaskała go po łbie. Koń zarżał cicho, polizał ją po ręce. Chłopak tymczasem siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i otwartymi ustami. Myślała o tym, co on najlepszego zrobił. Ta dziewczyna jest gotowa bez najmniejszego wahania zabić bezbronnego człowieka w imię gniewu, tym bardziej w imię bogactwa. Ale jego nie zabiła, choć mogłaby sam rządzić całym Krajem... Tylko dlaczego? Dziewczyna podsunęła mu pod nos kawałek chleba z mięsem. Usiadła obok niego, jak gdyby nigdy nic. Popiła nędzną kolację winem z bukłaka. Andrew zdziwił się na widok trunku.
-Skąd je masz?- spytał, zapominając na chwilę o swych przemyśleniach. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
-Koń Jamesa nadal tam stoi. Wezmę go dla siebie, ma przy sobie prowiant, więc nie będzie źle.
 Wstała, a chwilę potem prowadziła już za sobą wielkiego karego rumaka. Uwolniła go od ładunku, jaki nosił wiele dni.
-Dlaczego mnie nie zabiłaś?-spytał nagle. Dziewczyna, która akurat odplątywała sznury przy jukach, więc nie widział jej twarzy. Na szczęście. Nie ujrzał zaskoczenia na jej twarzy. Usta zadrżały jej przez chwilkę, lecz zaraz się uspokoiła. Odwróciła się. Andrew siedział na ziemi, patrzył na nią. Wzruszyła ramionami.
-Po co zabijać?
   Wkrótce  niebo zrobiło się pomarańczowe, zaczynał się wieczór. Cienie zaczynały panować nad Krajem. Sprzątnęli małe obozowisko i owinęli się w płaszcze. Najpierw dygotali z zimna oddaleni od siebie, jednak potem, mimo wcześniejszych uprzedzeń przysunęli się, przykryli kocami i zasnęli. Nazajutrz ruszyli w drogę. Niestety, pech sprawił, że silny rumak, niegdyś własność Jamesa, uciekł, zrywając cienką linkę, jaką był przywiązany do drzewa. Nic nie mówiąc "Cornelia" wspięła się na siodło za Andrew i owinęła swoje ręce wokół jego pasa. Chłopakowi bynajmniej nie przeszkadzało,że młodziutka i atrakcyjna kobietka mocno się go trzyma.
  Dziewczyna znowu zadawała Andrew coraz więcej pytań, a  on z kolei pozostał przy dwóch powtarzanych w kółko :jak ma na imię ile ma lat.
-Moje imię jest moje, więc zostawię je sobie dla siebie.-odpowiadała cały czas.- A ty mógłbyś opowiedzieć o Carmen. I młodszej i starszej.- zaproponowała, jednak on pokręcił głową. Najpierw wiek. W końcu dziewczyna się poddała.
-Mam szesnaście lat.-odparła. Andrew prawie nie spadł z konia, a wraz z nim trzymająca  mężczyzny Cornelia.  Roześmiała się, przez co wyglądała naprawdę uroczo. Jednak Andrew naprawdę nie było do śmiechu.- Spokojnie, nie takie rzeczy się zdarzały. Słyszałam o narzeczeństwie, w którym dziewczyna miała lat trzynaście, a mężczyzna siedemdziesiąt. To się często zdarza…
-I jak to się skończyło?- spytał Andrew, popędzając nieco konia. Dziewczyna uśmiechnęła się łobuzersko.
-Dziewczynka zepchnęła starucha z klifu…- odpowiedziała niewinnie. Włamywacz mimo woli przełknął ślinę, jednak ona, wyraźnie rozbawiona jego zmieszaniem, uśmiechnęła się.
Jechali tak cały dzień, cały dzień rozmawiali i wypytywali się o swoje tajemnice. Ktoś stojący z boku mógłby pomyśleć, że widzi parę starych znajomych. Wkrótce jednak zaczął się las. Horyzont musiał zostań na jednej z polan, a oni poszli dalej pieszo, dźwigając wszystko, co do tej pory było dane nosić  konikowi. Dziewczyna czuła się wreszcie jak ryba w wodzie. Nienawidziła otwartych przestrzeni. Otulona znienawidzonymi gałęziami starych drzew, które tak naprawdę kochała, czuła się bezpiecznie. Natomiast Andrew podążając za młodą przyjaciółką wyglądał jak siedemdziesięcioletni starzec. Co chwila potykał się w ciemności, do której nie był przyzwyczajony, szedł wolniej, zaczepiał się o wszystkie gałęzie w lesie. Jednak trzeba przyznać, że przy tym chodził w absolutnej ciszy, jak przystało na Włamywacza. W dodatku niejednokrotnie stawał się niewidoczny. Po prostu. Jest i nagle go nie ma. Jakby rozpływał się w powietrzu. Za każdym razem krzyczała cicho. Nigdy nie widziała, by ktoś w taki sposób mieszał się z tłem. Przez krótką chwilę bała się,że ją opuścił.Jednak, gdy znów zauważała jego sylwetkę, uświadamiała sobie, że to przecież nadal ona ma Skarb.
Byli już prawie u kresu wędrówki. Był wieczór, schronili się pod drzewami, jak zwykle blisko siebie, otuleni płaszczami. Andrew wciągał cudowny zapach jej włosów. Pachniały jak łąka po deszczu. Dziewczyna popatrzyła mu w oczy. Jakby sam z siebie, jakby czytając w jej myślach zaczął mówić.
-  Ja i Carmen poznaliśmy się cztery lata temu. Córka zagranicznego dyplomaty. Próbowałem wykraść złotą czarę, która znajdowała się w jej pokoju. Weszła do komnaty akurat w momencie, kiedy wkładałem ją do torby. Była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem. Ona nawet nie krzyknęła, tylko uśmiechnęła się. Pocałowałem ją i uciekłem przez okno. Nie powiedziała do mnie ani słowa, a dwa tygodnie temu znowu ją spotkałem. Przyszła do mnie. Pierwsze słowa, które do mnie powiedziała brzmiały „Nie chcę już tak żyć. Ucieknę z tobą”. I uciekła. Rok później pobraliśmy się, a następny rok potem urodziła się nam córeczka. Następnego dnia, gdy była sama w domu, weszli żołnierze króla. Ukryła Carmen, a ją zabili za kradzież, czary, ucieczkę… Nie wiem za co, co ona im zrobiła. Do dzisiaj nie mogę wybaczyć ani sobie ani królowi. Dlatego go zabiłem. Nazwałem córkę imieniem żony, żeby Carmen na zawsze pozostała ze mną.  Wciąż nie mogę sobie wybaczyć. Gdyby została w zamku, ścigaliby tylko mnie. Zostawiłem córkę u swojej siostry- jedynej osobie, jakiej mogę zaufać. Tylko ona o nas wiedziała, tylko ona była na ślubie. Nie widziałem Carmen od półtorej roku. Już mnie nie pamięta…
Z jego oczu popłynęły łzy. O dziwo z oczu Cornelii też. Przytuliła się do przyjaciela. Siedzieli tak całą noc. Nie zasnęli. Nie bali się. Noc nie miała serca już nic im zrobić…
***
Zamek Agrament ujrzeli tuż po południu. Wielki, majestatyczny, z wieloma strzelistymi wieżami, z mnóstwem murów obronnych i mostów zwodzonych. Bezproblemowo mógł tam wejść tylko pan Skarbu.
-To tutaj.- powiedział cicho Andrew. – Jesteś tego pewna?
Dziewczyna popatrzyła na niego swoimi żółtymi oczami na chłopaka, który w ciągu ostatniego tygodnia czy dwóch stał się dlań przyjacielem. Ale nie, nie była pewna. Niczego już nie była pewna.
-Prawda, to nie był odpowiedni sposób…- rzekł cicho, po czym wziął ją za rękę i uklęknął. –O tajemnicza dziewczyno, która dla mnie zawsze pozostaniesz Cornelią, czy zechcesz męczyć się ze mną przez resztę swego życia, czyniąc mi wielki zaszczyt , kiedy ja będę mógł się odwdzięczyć tylko władzą nad światem? Czy uraczysz mnie swoim wspaniałym towarzystwem przez resztę mojego życia?Czy zostaniesz moją żoną?- spytał, ze szklistymi oczami. W jego głosie nie było ani cienia kpiny. Naprawdę chciałby dać jej więcej. Ale nie był w stanie.
-Tak.- powiedziała cicho, głaszcząc jego głowę. Wstał, przytulił ją. Trzymając się za ręce poszli w stronę zamku.  Nie zwracając na siebie uwagi. Król i Królowa Kraju. Mała procesja. Niewidzialna. Niesłyszalna.
***
Stanęli przed bramą, która bez oporu się otworzyła. W środku nikogo nie było. Weszli na most, ich obcasy stukały o drewno. Drzwi też nie sprawiały trudności. Otworzyły się same. Wielka sala tronowa powitała ich swoim przepychem. Na końcu pomieszczenia stały dwa rzeźbione fotele. Na jednym spoczywał srebrny diadem. Drugi stał pusty. Andrew stanął przed pustym i wyciągnął ręce. Dziewczyna wyciągnęła z torby zawiniątko. Odwinęła delikatnie chustkę. W jej dłoniach spoczywał duży, krwistoczerwony kamień. Był półprzezroczysty, o wyszlifowanych bokach. Złota oprawa, trzy nóżki wysadzane diamentami. Położyła Skarb na dłoniach narzeczonego. A potem wszystko działo się już bardzo szybko…
Drzwi od sali trzasnęły z hukiem. Zerwał się wiatr, choć niewiadomo skąd, bo wszystkie okna były zamknięte. Z  Klejnotu zaczął lecieć dym. Andrew krzyknął, odrzucił go na ziemię. Ręce miał całe czerwone, poparzone. Klejnot rozżarzył się, dookoła podłoga zaczęła płonąć. Wylatywało z niego coraz więcej dymu, który przybierał kształt mężczyzny. Zaskoczona dziewczyna zorientowała się, że to James. Były król zwrócił się do Andrew. Naprzeciw siebie stanęło dwóch Królów. Oboje znienawidzeni.
-Zabiłeś mnie…- powiedziała zjawa. Dookoła szalał ogień, płomienie przenosiły się na kobierce i gobeliny.  Muskał już królewskie fotele. Dziewczyna stanęła blisko Andrew. On objął ją ramieniem, nadal patrząc na ducha króla.
-Ty zamordowałeś mi żonę.- powiedział cicho, jakby widok ducha w ogóle go nie wzruszył. Jakby się go spodziewał, co szybko zauważyła.
-Szybko znalazłeś sobie nową… A ja miałem wiele planów związanych z tym Krajem…- popatrzył ciekawie na „Cornelię”.- Których już nigdy nie spełnię. Ale mógłbyś zostawić choć trochę szacunku dla królewskiego tronu i nie sadzać na nim podstępnej, kłamliwej złodziejki.
Andrew mocniej ścisnął dłoń dziewczyny, która odpowiedziała tym samym. Jej prawa dłoń jakby magicznym sposobem znalazła się na rękojeści sztyletu. Jednak James nawet na nią nie popatrzył.
-Kłamała. Każde słowo, które wypowiedziała było kłamstwem. – wysyczał martwy król. Andrew popatrzył na niego wściekły.
-Nie.- powiedział po prostu. James pokiwał głową. Zjawa wyleciała całkowicie z kryształu. Wyglądała jak żywa.
-Ile byś dał, by to udowodnić? Dałbyś połowę swego życia?  Dałbyś połowę swego życia z Cornelią i Carmen?- spytał, obchodząc ich dwoje dookoła. Dziewczyna zerwała się i rzuciła w ducha nożem. Idealnie wyważona broń przeleciała przez postać i upadła z brzękiem kilka metrów dalej. James zaśmiał się. Wyglądał jak zwykły człowiek z krwi i kości, ale nadal pozostawał duchem…
-Widzisz jaka podstępna?  Śliczna buzia, ale serduszko niekoniecznie. Jeżeli  jesteś pewien, że nie okłamała cię, że nigdy tego nie zrobi i naprawdę cię kocha, postaw połowę swego życia. Będziesz żył jeszcze dwieście lat. Ale tylko sto będziesz mógł spędzić u jej boku. Jak już mówiłem, nie dokończyłem swego dzieła. Ty musisz skończyć to, co ja zacząłem. Połowę życia poświęcisz jej,drugą połowę, mojemu Państwu.
-Dlaczego?- spytał cicho. Popatrzył na piękną twarz Cornelii. Jeżeli naprawdę miała tak na imię. Nie mogła go okłamać.
-Dlatego, że ja wciąż jestem panem Skarbu. Nie pamiętam, żebym oddal ci koronę. To jak? Mówiła prawdę?
-Tak.- powiedział cicho, nawet się nie zastanawiając. Dziewczyna przytuliła głowę do jego piersi, rozpłakała się.
-Stracisz przeze mnie połowę życia…- łkała. Duch uśmiechnął się poczciwie. Podszedł do nich z uśmieszkiem na ustach, który szybko spełzł, gdy zobaczył pewną miną Andrew. Dziewczyna popatrzyła na zjawę, nie wierząc. James przysunął się do chłopaka, na jego twarzy widać było grymas gniewu, ale i satysfakcję.
- Każdego miesiąca, gdy księżyc będzie pełny masz stać przy tronie.  Za następnej pełni będziesz wracał.- szepnął, po czym zniknął. Rozpłynął się w powietrzu.
 Dziewczyna upadła na ziemię, rozpłakała się. Andrew opadł na posadzkę koło niej, przytulił ją, głaskał po rudej czuprynie. Szeptał do niej, próbował otrzeć łzy, ale ona nadal łkała. Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu zapłakała szczerze, jej płacz wywołały uczucia.
-Co się stało?- pytał zawzięcie Andrew.- Przecież nie kłamałaś. Będziemy rządzić Krainą. Razem…
Dziewczyna pokręciła głową, usiadł na podłodze. Otarł łzy i spojrzała w oczy chłopakowi.
-Stało się to, ze chyba cię kocham. A teraz dowiaduję się, że połowa naszego czasu została zabrana. Więcej. Jako królowa musze zerwać z Włamywaczem. Nie ma już Włamywacza, nie ma mnie, która przez dziesięć lat skradała się w krzakach. Nie ma już Włamywacza. Jest… jest, jest…
-No kto? Jak masz na imię?- ponaglił ją spokojnie Andrew. Dziewczyna oparła głowę na jego ramieniu i wyszeptała cicho:
- Cornelia.
                                                                              ***
-Carmen!- krzyknęła, biegnąc przez alejkę w parku. Róże słodko pachniały, zielone drzewa przyjemnie wachlowały Królową Kraju, jednak marna to pociecha, jeśli nie można znaleźć małej księżniczki. Zabawa w chowanego była tak właściwie jej pomysłem, ale zapominało się o tym, gdy tylko straciło się malutka pasierbicę z oczu. Wybiegła z ogrodów na dużą łąkę porośniętą kwiatami. W śród traw również nie wypatrzyła dziewczynki. – Carmen, błagam, wyłaź… Poddaję się!
Coś z wielkim rozpędem uderzyło w jej nogi, tak, że prawie się przewróciła. Kruczowłosy aniołek w błękitnej sukience przytulił się do jej nóg, czepiajac się kurczowo bordowej spódnicy. Cornelia pogłaskała pieszczotliwie małego przytulaska i wzięła dziewczynkę na ręce. Popatrzyła na jasną, roześmianą buzię.
-To co teraz robimy?- spytała z uśmiechem na ustach. Księżniczka zrobiła zamyśloną minę.
-Ja chcę pozbierać kwiatki. Zrobisz mi wianuszek?- spytał aniołek. Cornelia przytaknęła i postawiła malą na ziemi. Ta zaczęła zbierać malutkimi raczkami maki, chabry i mniszki, a królowa potulnie plotła z nich godne ukoronowanie królewskiej główki. Po upleceniu kilku centymetrów tejże korony usłyszała pisk dziewczynki. Myślała, że znowu ugryzł ją jakiś trzmiel albo osa, więc popędziła w tamtą stronę galopem, potykając się o wymyślną spódnicę. Jednak gdy zobaczyła uroczą scenkę przed sobą, zaraz się uspokoiła.
-Tatuś wrócił! Tatusiu, tatusiu!- krzyczała Carmen, pędząc na swoich króciutkich nóżkach w stronę ojca. Ten wziął ją na ręce i zakręcił w powietrzu.
-Co my tu mamy? Po co ci te chabry?- spytał, idąc w stronę żony.
-Cornelia robi mi wianuszek. I dzisiaj bawiłyśmy się w chowanego, i jak Carnelia nie mogła mnie znaleźć, to zaczęłam trochę tęsknić, i mi było przykro. Ale pan Bigs powiedział, że dzisiaj na podwieczorek będzie krem czekoladowy i od razu przestało mi być przykro.
-No co ty nie powiesz.-skomentował Andrew. Postawił dziewczynkę na ziemi i podszedł do Cornelii. Pocałował ją w usta i długo, długo przytulał.- Nie mogłaś znaleźć pięciolatki?
-To diabelnie przebiegłe dziecko.-szepnęła Cornelia. Pocałowała go w nos, po czym wyciągnęła rękę do Carmen. Ta jak zwykle rzuciła się do jej nóg. –Tęskniłam.
Zaczynało się ściemniać. Spokojnie, nie ma się gdzie spieszyć. Wzięli się za ręce, a za nimi brykała roześmiana Carmen. Powoli zaczynała się noc. Ale nie ma się czego bać. Są władcami świata, panami Skarbu i przede wszystkim są razem. Czego się mają bać?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz